Trudno się do tego przyznać, ale wiem, że nie jestem pierwszą ani ostatnią osobą w tej sytuacji – to dodaje mi trochę odwagi. Podobno ta przypadłość dotyczy głównie nowicjuszy w temacie. Częściej kobiet niż mężczyzn, ale fakt, że mężczyźni też na TO cierpią pozwala mi dalej zachować szacunek dla swojej płci.
Zacznijmy od początku.
Zachodzisz w ciążę i cały świat staje się jakby jakiś inny. Sama, wraz z pierwszym wymiotem wystosowanym w trybie ASAP w korporacyjnej toalecie, doznałam olśnienia, że zaczynam wkraczać w tajemny krag, nabywać wiedzę niedostępną połowie populacji. Zmieszanie – jakby nie patrzeć -niezbyt pro wizerunkowymi okolicznościami – szybko ustąpiło miejsca strachowi (chociaż ciąża nie była wynikiem wpadki – była wynikiem planowego i konsekwentnego działania). Jak echo zabrzmiały w mojej głowie słowa męża: „skoro wyszłaś na ring, nie dziw się, że dostałaś po nosie” – staraliśmy się o dziecko, więc kiedyś TO musiało się stać. Tak oto strach przeobraził się w dumę i poczucie wyjątkowości. Po paru minutach spędzonych w szalecie przemaszerowałam przez biuro z wyrazem twarzy mówiącym „co wy korpo-szczury wiecie o życiu? Przecież JA zostanę matką, a moje dziecko w łaskawości swojej obdarza mamusię pierwszymi mdłościami!”.
Dziewięć miesięcy minęło jak z bicza strzelił – mdłości, zachcianki, spuchnięte kostki, hormonalne burze (potwierdzam tezę, że od miłości do nienawiści jest tylko jeden malutki kroczek), doświadczanie fizycznej przemocy ze strony mojego Pierworodnego (kopniaki we wszystkie narządy wewnętrzne), pajączki rozstępów… Dzielnie to wszystko znosiłam. Chociaż nigdy nie byłam osobą szczególnie dzieciolubną, nie roztkliwiałam się nad każdym dzieckiem napotkanym w hipermarkecie, to jednak ekscytowałam się na myśl, że Pierworodny niebawem wydostanie się z mojego brzucha. Czułam się optymalnie podniecona tymi oczekiwaniami. Dodam, że do przejścia na L4 byłam racjonalną analityczką, która z lubością oddawała się tworzeniu kolejnych arkuszy kalkulacyjnych i słynęła ze swego chłodnego podejścia do – tak zwanych – spraw biznesowych.
Nadeszła godzina zero, której opis pominę przez wzgląd na potencjalnych Czytelników. W każdym razie Pierworodny pojawił się na świecie. W bólach. Cholernych bólach. Chociaż wcześniej słyszałam i czytałam, że wraz z narodzinami dziecka zmienia się wszystko, nie miałam pojęcia, że pod pojęciem „wszystko” naprawdę czai się… wszystko! Diabli wzięły moje opanowanie i profesjonalizm. W pierwszych dniach przeżyłam ponownie karuzelę emocji dobrze znaną z korporacyjnej toalety: strach, potem radość i duma, następnie znowu lęk, który ustępował nieograniczonemu zachwytowi nad Pierworodnym. Szybko doszłam do wniosku, że moje dziecko – wierzcie lub nie – jest najpiękniejszym, najzdolniejszym i najbardziej inteligentnym dzieckiem na świecie. Oczywiście, poczułam misję, aby krzewić tą wiedzę i ją utrwalać wśród wszystkich znajomych. Stałam się niejako ambasadorką rodzenia dzieci, samozwańczą – rzecz jasna.
Z góry założyłam, że wszystkich będzie ciekawić każdy nowy fakt, jaki odkrywałam w temacie macierzyństwa („helloł, przecież jestem matką, a co wy wiecie o życiu?”). Zaczęło się niewinnie, bo i tak wszyscy wypytywali o to, co u malucha, jak się chowa, jak się nasze życie zmieniło. Potem bardziej musiałam domagać się o atencję, aby z czasem nie czekać na pytania. Musiałam – po prostu – wyrzucić z siebie ten ogrom fascynujących informacji, jakie pozyskiwałam niemal w każdej godzinie życia mojego dziecka! Ulewanie na ubrania – uroczo zabawne. Obsikanie taty – kupa śmiechu. Pierwszy ząb – czad. Pierwsza kupa w nocniku – powód do dumy. Misja wyciągania glutów z hiper małego noska – materiał na epopeję godną Homera. No i jeszcze garść wielce fascynujących opowieści o żywocie moich piersi (temat zarezerwowany dla najbliższych przyjaciółek – niech cierpią ze mną) – że bolą, że cieknie z nich, że są pogryzione… Niesamowicie pasjonujące tematy, w sam raz na spotkania z przyjaciółkami, które – jak mniemałam – przychodziły razem ze mną rozpływać się nad moim Pierworodnym.
Po kilku miesiącach mój racjonalizm nieśmiało zaczął wracać i powoli obejmować kolejne fałdki mojego mózgu. Zaczęłam przyzwyczajać się do obecności Pierworodnego, a codzienne odkrycia związane z jego rozwojem stały się – niejako – codziennością. Doszło do mnie, że przez ostatnie miesiące kilkudziesięciu osobom non stop z zawzięciem i zaangażowaniem opowiadałam o: 1) kupie 2) potoku śliny 3) wymiocinach 4) moich cyckach. W głowę, niczym spadajacy z palmy kokos (by nie powiedzieć przeładowana pielucha), uderzyło mnie zaskoczenie, zawstydzenie i chęć zapadnięcia się pod ziemię.
Zaczęłam sobie zadawać pytanie, co się stało ze mną, chodzącym uosobieniem racjonalności i opanowania? Kiedy ostatni raz widziałam excela? Co się ze mną właściwie działo przez ostatnie kilka miesięcy?! Znalazłam odpowiedź… Zapadłam na chorobę, która prawdopodobnie nie została jeszcze oficjalnie sklasyfikowana przez medyczny światek. Cierpiałam na…
Odpieluszkowe zapalenie mózgu!
Kiedyś usłyszałam , że „świadomość choroby jest pierwszym krokiem w terapii” i tak było w moim przypadku. Trudno mi powiedzieć co było praprzyczyną, czy to była wina hormonów, czy też doświadczania zupełnie nowego i nieznanego dotąd stanu. Bezsprzecznie byłam – i jestem – zafascynowana pojawieniem się nowego człowieka, którego bezwarunkowo ubóstwiam. Niemniej, w dniu, gdy moja umiejętność chłodnego osądu sytuacji wróciła, czułam się bezgranicznie zawstydzona moimi dotychczasowymi wyczynami towarzyskimi. Tak więc na kurtuazyjne pytania o malucha odpowiadałam jak należy: ani słowa o wydzielinach, fekaliach, narządach i tym podobnych. Czasem czułam, że choroba nawraca – odpieluszkowe zapalenie mózgu potrafiło momentami uderzać ze zdwojoną siłą (,,mam najzdolniejsze dziecko z całej piaskownicy!”, „spójrzcie wszyscy znajomi na fejsie – Pierworodny umorusany czekoladą, sama słodycz, to nic, że czekolada też wygląda jak kupa!”). Nauczyłam się jednak, aby trzymać się zasady „nie opowiadaj nikomu nic, czego by nie puścili w wieczornym wydaniu wiadomości.” Życie towarzyskie jakby wróciło do normy, mąż mniej kręci głową, a Pierworodny nadal jest najprzystojniejszy, najmądrzejszy i najbardziej utalentowany – kto nie miał szansy się o tym przekonać, niech żałuje!
Ozdrowiała, ale wciąż zakochana w swoim Pierworodnym mama